Bezkrwawe łowy

O 5 nad ranem, kiedy świat spowity był jeszcze w ciemności, spokój poranka rozdarł ryk dławiącego się silnika naszego Land Rovera, który właśnie obudził się do życia. Chociaż początkowo przeraziło mnie słowo polowanie, które pojawiło się w planie dzisiejszego dnia, to szybko zostałem uspokojony, że jedyne czym będziemy celować to obiektywy naszych aparatów, co bardzo mnie podekscytowało.

Z zaspanymi oczami ja i Marcin wdrapaliśmy się do samochodu, trzymając aparaty w rękach, by udać się w otchłań lasu. Zostaliśmy wcześniej poinformowani, żeby nie używać rano żadnych kosmetyków, ponieważ mogłyby one wystraszyć zwierzęta, chociaż mnie bardziej przestraszyło zwrócenie na siebie uwagi wilków. Moje obawy zostały potwierdzone przez Sebastiana, który powiedział nam po wjechaniu na teren Drawieńskiego Parku Narodowego, że na tym terenie zamieszkują aż trzy watahy wilków. Przygasiliśmy światła terenówki i zanurzyliśmy się ponownie w ciemności.

Polowanie zakończone klęską

Stawiając krok za krokiem poruszaliśmy się od drzewa do drzewa, a za każdym razem, gdy moja stopa dotykała podłoża na chwilę drętwiałem przerażony tym jaki hałas wywołałem. Ukryliśmy się pod rozległymi gałęziami sosen obserwując otwarte pole rozpościerające się przed nami. Las pozostawał bezgłośny. Przez prawie 20 minut siedzieliśmy całkowicie bez ruchu, aż na horyzoncie zobaczyliśmy pierwsze oznaki wschodzącego słońca. Trawy pokryte rosą zaczęły migotać, jednak poza jednym zagubionym ptaszkiem, nie było śladu żadnej dzikiej zwierzyny. Sebastian dał nam bezgłośnie znać, że idziemy dalej.

Uważając żeby nie potrącić żadnej gałązki na ziemi przemieszczaliśmy się przez gęsty las, idąc wzdłuż wąskich dróżek i szlaków, które sami również tworzyliśmy za każdym krokiem, rozgarniając drobne igiełki i kropelki wody. Parliśmy dalej, ale słońce sprawiało, że byliśmy coraz bardziej widoczni, więc z każdą minutą nasze nadzieje na spotkanie leśnej fauny malały. Jednak mimo to byłem bardzo zadowolony, że miałem możliwość doświadczenia świeżości i ciszy poranka w lesie. Spędziliśmy kolejną godzinę słuchając dźwięków natury: śpiewających ptaków, stukających dzięciołów i wiatru szumiącego wśród drzew. Każde pęknięcie gałązki napełniało nas nadzieją, jednak nie udało nam się niczego dojrzeć.

A jednak się udało!

Delikatnie przygnębieni, ale pocieszeni nieocenionym pięknem okolicznych lasów, ziewając zawróciliśmy z powrotem do naszego 4×4. Już wracaliśmy, jednak w pewnym momencie Sebastian ponownie się zatrzymał. Na lewo od nas stał sobie spokojnie lis. Chociaż w Anglii lisy chodzą na co dzień po ulicach, to ten wyglądał wspaniale. Nasza wyprawa nie poszła jednak na marne. Przystanęliśmy na chwilę przyglądając się naszemu małemu koledze, zanim załadowaliśmy się do samochodu i odjechaliśmy. Wizyta w lesie sprawiła, że zacząłem bardziej doceniać przyrodę – w Anglii była czymś zwyczajnym, jednak tutaj doświadczyłem jej jako odskoczni od codzienności.

Do bazy wróciliśmy mniej więcej o 7:30 i umówiliśmy się na śniadanie za dwie godziny. ?Wiewiórka!? krzyknął Sebastian i jak na ironię mała, ruda wiewiórka wspinała się po pniu nieopodal. Rozbawieni ruszyliśmy do łóżek.

Magiczna górka

Po pożegnaniu się z Sebastianem i zespołem natursport.pl, którzy zagwarantowali nam niezapomniany pobyt, ruszyliśmy w drogę po raz kolejny. Co leciało z głośników? Mhm, zgadliście, ponownie Beatlesi.

Kolejną lokalizacją na naszej liście projektu Aż Po Morze był Wałcz, typowe miasto nad jeziorem z ciekawą ofertą dla turystów. Pierwsze miejsce, które pojechaliśmy obejrzeć było trudne do ogarnięcia. Nasz przyjazny przewodnik, Roman, poprowadził mnie i Marcina na pobliskie wzgórze, które skrywało niewytłumaczalną tajemnicę. Chociaż Roman nie mówił za dobrze po angielsku, Marcin wytłumaczył mi, że samochody mogą same wjeżdżać pod górę, opierając się grawitacji. Byliśmy zaskoczeni, tak jak chyba każdy. I rzeczywiście, nawet po wyłączeniu silnika samochód nadal jechał pod górę. Później Roman pokazał nam to samo z butelką wody, która również toczyła się nie w tą stronę, w którą powinna. Roman przypisał te niesamowite zjawisko siłom naturalnym, jednocześnie podkreślając, że nikomu nie udało się logicznie wytłumaczyć, dlaczego grawitacja akurat w tym miejscu nie działa. Nie pamiętam, żebym kiedyś był tak skołowany jak tam.

Miasto bunkrów i militariów

Pozostawieni bez odpowiedzi, zostaliśmy zaprowadzeni przez Romana do olimpijskiego ośrodka treningowego na obrzeżach miasta. Przespacerowaliśmy się również wzdłuż spokojnego jeziora oraz przeszliśmy całkiem chwiejnym mostem, który jednak nie prowadził do żadnego miejsca wartego uwagi.

Na koniec, wielce zaciekawieni, odwiedziliśmy pozostałości niemieckiego bunkra na granicy miasta, schowanego za dzielnicą przemysłową na peryferiach. Obiekt znany jako ?B-Werk Cegielnia Zachód? (wpada w ucho, co nie?) to największa fortyfikacja w pasie Wału Pomorskiego. Dzięki podziemnemu tunelowi o długości 85 m można było dostać się też do innych umocnień. Mogło w nim przebywać nawet do 50 żołnierzy, a ze wszystkich stron strzegły go 4 karabiny maszynowe. Możliwość poznania historii dotyczącej bunkra była fascynująca. Dokładnie widać jak funkcjonował taki obiekt, od linii komunikacji po mocowania lamp, wszystkie ważne elementy zostały nam wskazane przez przewodnika. Na niektórych ścianach nadal widnieją napisy w języku niemieckim. Do niektórych pomieszczeń wdarli się wandale i pozostawili po sobie ślady. Po drugiej stronie małej doliny znajdował się kolejny bunkier, który kiedyś runął w dół zbocza. Razem z Marcinem obeszliśmy cały teren zaglądając w każdy zakamarek przypominający o niegdyś stojącym tam bunkrze.

Nocleg w opuszczonym budynku?

Po cichym posiłku w restauracji, poszliśmy do naszego miejsca zakwaterowania. Jak się okazało tej nocy byliśmy jedynymi gośćmi całego bloku mieszkalnego! Jak strasznie!

Musielibyście być szaleni, żeby nie odwiedzić ponownie azpomorze.pl, z tą wielością atrakcji zaplanowanych na jutro.

Zobaczcie inne wpisy i filmy z cyklu AżPoMorze - wycieczka Matta i Marcina!