Dziki... Zachód?
Nie skłamię, pisząc, że 14 września był prawdopodobnie najlepszym dniem mojego życia. Obiecano nam dzień pełen emocji i podnoszących poziom adrenaliny aktywności i to dokładnie otrzymaliśmy od naszych dzisiejszych organizatorów ? Regionalnego Centrum Informacji Turystycznej!
Wyruszyliśmy w drogę już o godzinie 8 i niczym John Wayne na Dziki Zachód my skierowaliśmy się do Ośrodka Jeździeckiego w Skibnie, gdzie towarzyszyć miała nam również ekipa telewizyjna TVP. Ośrodek okazał się rozległy i piękny, oddając do dyspozycji gości prawie 50 koni o różnych specjalnościach. Paweł Spisak, trzykrotny olimpijczyk, był naszym gospodarzem tego poranka, bacznie przyglądając się nam, kiedy staraliśmy się odtworzyć popularne westernowe sceny filmowe. Mój wierzchowiec nazywał się Borys, ponieważ miał puszystą, blond grzywę, natomiast Marcin dosiadał Chorała ? większego i bardziej dojrzałego konia.
Lejce w dłoń!
Na początku poradziliśmy sobie z Marcinem śpiewająco. Obaj szybko byliśmy w stanie prowadzić konie po okręgu zgodnie z ruchem wskazówek zegara, podczas gdy trener trzymał go na długiej lonży. Następnie chwyciliśmy za lejce oraz wydając odpowiednie komendy głosowe, powoli przeszliśmy do kłusa, zwracając uwagę, żeby wszystko wykonywać poprawnie technicznie. Wtedy po raz pierwszy poczuliśmy, co tak naprawdę oznacza życie w siodle. Pół żartem, pół serio trener zawołał, że już niedługo będziemy w stanie cwałować. Chociaż ja sam nie czułem się ani trochę gotów by przejść do cwału, mój wierzchowiec przejął inicjatywę i przyspieszył tempo, gdy ja jak najmocniej trzymałem lejce, próbując jakoś wyratować się z tej nieoczekiwanej sytuacji. Na szczęście termin cwał został błędnie przetłumaczony [?gallop? – cwał w j. ang. – przyp. tłum.] i zamiast tego zacząłem rytmicznie galopować po piaszczystym padoku. Powstał między nami tajemniczy węzeł porozumienia ? człowiek i koń, Matt i Borys, przerażony podróżnik i nonszalancki zwierz.
Po zaledwie 30 minutach nasza lekcja dobiegła końca. Wysiłek fizyczny sprawił, że zarówno nasze łydki, jak i nerwy były bardzo napięte, co mogło doprowadzić do spadku koncentracji. Rozsiodłaliśmy oraz wyszczotkowaliśmy nasze rumaki, zanim poszliśmy z Pawłem na drugi koniec posiadłości, gdzie na placu do ujeżdżania koni pokazał nam on swoje umiejętności. Mieliśmy możliwość doświadczyć niesamowitego przedstawienia, obserwując, jak wierzchowiec kłusem porusza się we wszelkich kierunkach, niczym tańcząc w takt niewybrzmiałej piosenki. Pożegnaliśmy się z wielce gościnną rodziną stadniny w Skibnie i pojechaliśmy na obiad do bogatego w kulturę Koszalina.
Czas na obiad
Niezwykle wyszukana restauracja City Box w samym sercu miasta, wychodząca na główny rynek, spełnia również rolę klubu muzycznego w czasie miesięcy letnich. Na przystawkę były krewetki w słodkim sosie chili, a na danie główne ? półmisek pysznej sałatki z kurczakiem, serem kozim oraz malinami.
Następnie nasze serca przyspieszyły w koszalińskim Motoparku, gdzie pośród dymu wydobywającego się spod palących gumę kół samochodu powiedziano nam, że za chwilę sami zasiądziemy w fotelu pasażera tych podrasowanych pojazdów, by doświadczyć driftingu oraz innych niestandardowych środków podróżowania.
Szybcy, wściekli i... bez prawka!
Na linii startu przede mną zatrzymał się prawdziwy mechaniczny potwór, a ze środka wysiadł młody chłopak, który nie był wiele starszy od gazacierza u mnie w domu. W ramach wzajemnego zaufania uścisnęliśmy sobie ręce. Starałem się nie pokazywać, jak bardzo przerażony jestem wizją ślizgania się bokiem wzdłuż ostrego zakrętu zamknięty w metalową puszkę pędzącą 80 km/h i wsiadłem do środka, zatapiając się w fotelu rajdowym. Z samochodu zdjęto wszelkie niepotrzebne elementy, aby jak najbardziej zmniejszyć jego wagę. Podczas gdy mój młody kierowca nie wypowiedział ani jednego słowa podczas całego przejazdu, ja korzystałem z całego słownika, dając upust swoim emocjom w bardzo kwiecisty sposób. Pędziliśmy niesamowicie. Czułem się niczym Vin Diesel z Szybkich i Wściekłych, tylko z większą ilością włosów na głowie. Jak ogromne było moje zaskoczenie, kiedy po zakończeniu przejazdu dowiedziałem się, że mój kierowca, który na torze wyścigowym czuł się jak ryba w wodzie, nie miał nawet prawa jazdy!
Następnie przesiedliśmy się do specjalnie zmodyfikowanego BMW, który zdawał się zaprzeczać prawom grawitacji, przejeżdżając cały tor wyłącznie na dwóch kołach. Pierwszy pojechał Marcin. On i jego kierowca, który potrzebował trzech prób, żeby prawidłowo ustawić samochód na dwóch kołach, mieli ten przywilej, że ich samochód wyposażony był w specjalną, wystającą ze środka klatkę bezpieczeństwa. Ja nie miałem tyle szczęścia, ale zostałem zapewniony przez Kacpra, mojego kierowcę, że nie będzie nam ona potrzebna. Miałem co do tego duże wątpliwości, patrząc na urwane lusterko po mojej prawej stronie. Po przejechaniu dwóch okrążeń toru wyłącznie na dwóch kółkach czułem, że moje organy wewnętrzne postanowiły przesunąć się na lewą stronę mojego ciała, ale mimo to bawiłem się przednio.
Podniebne akrobacje
Na koniec tego bardzo aktywnego dnia udaliśmy się do Koszalińskiego Aeroklubu. Nigdy nie zapomnę tego, co tam doświadczyłem. Od momentu, kiedy tylko o tym usłyszałem, nie mogłem doczekać się, kiedy oderwiemy się od ziemi i polecimy na podboje niebios. Mógłbym próbować opisać to rozkoszne uczucie unoszenia się ponad Ziemią w małym samolociku, ale nie wiem, czy słowa są w stanie wyrazić, jak zapierające dech w piersiach przeżycie to jest. Marcin został wybrany, by lecieć razem z Uwe Zimmermanem, doświadczonym niemieckim pilotem, w którego oku można dostrzec było błysk szaleństwa, w samolocie kaskaderskim Extra 200 D-EEMT. Ja wybrałem mniejszego Ikarusa C42 pilotowanego przez Przemka Wiśniewskiego. Moim marzeniem od zawsze było polecieć w mały samolocie i po dzisiejszych doświadczeniach muszę przyznać, że moje oczekiwania nawet w połowie nie były tak wysokie, jak to, co przeżyłem w rzeczywistości. Nieporównywalne widoki, wyczuwalne emocje oraz wrażenia, których nie da się przeżyć nigdzie indziej ? prawdziwie uzależniające doznanie. Przez około 20 minut szybowaliśmy po okolicy, przelatując ponad oszałamiającymi lasami i jeziorami, zanim powróciliśmy na ziemię. Marcin wyszedł z kokpitu cały czerwony po tym, jak ogromne przeciążanie wpompowało mu krew do głowy.
Podróż do hotelu odbyliśmy uśmiechnięci od ucha do ucha po tym długim, ale jakże niezwykłym dniu. Musicie zobaczyć również film nakręcony przez Marcina podczas naszych poniedziałkowych przygód.