Wrota Czaplinka

Chociaż wczoraj długo byliśmy na nogach a łóżka były bardzo wygodne, to i tak warto było wstać na śniadanie w Centrum Konferencyjnym Zamek. Cała restauracja oraz ogromna połać jedzenia godnego królów była tylko dla nas, więc ucztowaliśmy w najlepsze. Niechętnie zagraliśmy ostatnią partię bilarda w naszym luksusowym apartamencie, zanim po raz ostatni zamknęliśmy za sobą drzwi. Przywoływał nas Czaplinek, w którym mieliśmy spędzić kolejny wyjątkowy dzień.

W Czaplinku doświadczyliśmy całkowicie nowych przeżyć oraz obejrzeliśmy niecodzienne atrakcje zaprezentowane w ciekawy i innowacyjny sposób. Nasi przewodnicy byli niesamowici i opowiadali z wielką pasją o swoim mieście i jego mieszkańcach.

Jak lepiej rozpocząć zwiedzanie, jak nie u samych podstaw? Pierwszym przystankiem na naszej wycieczce była odtworzona oryginalna osada w Czaplinku, zgodnie z tym, jak wyglądała w IX i X wieku. Zgodnie z rzeczywistością, Sławogród wybudowano w całości z drewna a z zewnątrz przypomina on prymitywną fortecę.

Z wizytą w Sławogrodzie

Nasze wejście zostało delikatnie opóźnione z powodu wypasu kóz i owiec, które zdecydowały się wpaść przed nami, żeby skosztować najbardziej zielonej trawy. Wnętrze zostało wykonane z takim samym przywiązaniem do szczegółów, jak wyglądało to z zewnątrz. Kryte strzechą chaty tworzyły kuchnię, kuźnie oraz kaplicę, wymieniając tylko kilka z konstrukcji. Każda z nich ukazywała autentyczny obraz, jak wyglądało życie w średniowiecznym Czaplinku. Obaj przewodnicy z pasją opowiadali o historii miasta w ciekawy sposób. Ubrani byli w długie, kolorowe suknie i nakrycia głowy, więc my również zdecydowaliśmy się przebrać odpowiednio do okoliczności.

Po obejrzeniu ciekawych wystaw i modlitwie przed pogańskim bogiem, weszliśmy na pole w tylnej części parku, gdzie ku naszej uciesze mogliśmy odegrać rolę Robin Hooda, testując swoje umiejętności w strzelaniu z łuku. Marcin wykazał się naturalnym talentem do łucznictwa. Następnie spróbowaliśmy domowego chleba oraz dżemu z piekarni, pogłaskaliśmy wypasające się owce i z żalem, że już musimy wychodzić, udaliśmy się do centrum miasta.

Powrót do przeszłości

Czaplineckie muzeum przypominało antyczny bazar ze starodawnymi przedmiotami ustawionymi na półkach po sam sufit. Czego tam nie było ? żelazka, narzędzia, radia, maszyny do pisania, zegary, latarnie i bogaty zbiór pamiątek o II wojnie światowej.

Z kolei znajdujący się w mieście Kościół Trójcy Świętej prezentował swoje piękno w bardziej wyrafinowanym stylu. Każde z tych miejsc jest hipnotyzujące na swój nieporównywalny sposób i każde wywołuje, że wyrzucasz z siebie mimowolne ?wow!?.

Z centrum miasta zrobiliśmy sobie krótki spacer nad Jezioro Drawsko, które jest drugim co do głębokości jeziorem w Polsce, sięgając pod powierzchnie wody aż 83 m. Na dnie jeziora leżą dwie niemieckie łodzie podwodne, pozostałość po II wojnie światowej, które rozpadają się pod naciskiem wody. To niesamowite, że przed 1945 Niemcy wykorzystywali to jezioro w ramach podwodnych treningów swoich marynarzy. Spędziliśmy około godziny, żeglując po spokojnych wodach jeziora, podziwiając oszałamiające krajobrazy. Wiatr był delikatny, więc na wodzie nie było żadnych fal. Atmosfera była całkowicie odprężająca. Tak bardzo, że Marcin odpłynął na krótką drzemkę, leżąc pod przednim żaglem.

Czaplineckie rarytasy

Następnie poszliśmy do restauracji, gdzie w tradycyjny polski sposób wędzi się sielawę. Uznane za lokalny przysmak ryby wędzone są zarówno w sposób elektryczny, jak i w tradycyjnej ogniowej wędzarni. Chociaż efekt jest podobny, to wymagający degustatorzy są w stanie wskazać różnicę. Oglądaliśmy, w jaki sposób ryby nabija się na specjalne kije, gotowe by poddać je wędzeniu. Wykonywał to człowiek, który wyglądał, jakby zajmował się tym przez całe życie. Następnie zaserwowano nam duże porcje przepysznej ryby, a my zrobiliśmy wszystko, żeby nie zmarnować ani jednej. Nigdy wcześniej nie widziałem, w jaki sposób wędzi się ryby. Było to dla mnie wielce fascynujące, że nadal wykorzystuje się tradycyjne metody.

To samo dotyczy Konrada i jego pasieki pszczół. Na przedmieściach miasta, na końcu skromnej drogi, w spokojnej okolicy, rodzina Fujarskich hoduję pszczoły i zajmuje się sprzedażą miodu. Konrad, zwyczajnie wyglądający dżentelmen ubrany w grube spodnie, ale cienki T-shirt, posiada kilka uli w swoim ogrodzie, do których podchodzi w najbardziej naturalny sposób. My z Marcinem postanowiliśmy przedsięwziąć dodatkowe środki bezpieczeństwa. Głośno bzyczące ule pełne były zapracowanych pszczół. Konrad delikatnie uniósł plaster miodu, odsłaniając w ten sposób cały rój pszczół. Zaparło nam dach i instynktownie odskoczyliśmy do tyłu. W jednym z kolejnych plastrów Konrad zdołał odnaleźć królową roju, dzięki niebieskiemu wskaźnikowi przyklejonemu do jej pleców. Konrad oznaczył ją samodzielnie, używając wyłącznie gołych rąk i kleju (bez obaw, nie przeszkadza to pszczole).

Opuściliśmy pasiekę ze słoikiem pysznego miodu i kierując się za przewodnikami, ruszyliśmy wietrznymi drogami, nie mając pojęcia, dokąd się udajemy. A już na pewno nie spodziewaliśmy się zobaczyć tego, co ukazało się przed naszymi oczami!

Pałac w Siemczynie

Skręciliśmy, a za rogiem zobaczyliśmy przerażający widok. Jeżeli drogi czytelniku oglądałeś kiedyś horror, zdecydowanie od razu zrozumiesz, co opisuję. Przed nami wyłonił się ogromny, rozpadający się budynek z powybijanymi oknami, odpadającym tynkiem i szarą fasadą. Unosił się wysoko pod niebo i roztaczał wokół siebie klimat grozy. Budowla nie wyglądała na tyle bezpiecznie, by wchodzić do środka, jednak pomimo pogłosek o zamieszkującej jej duchach, nie mogliśmy oprzeć się, by dogłębnie poznać Pałac Siemczyno ? ubrani oczywiście w wymyślne suknie.

Oryginalne kominki i schody dekorowały ponure poza tym pokoje. Odsłonięte deski na podłodze wyglądały, jakby za chwilę miały się pod nami załamać, natomiast na sufitach widać było plamy wilgoci. W swój specyficzny i chaotyczny sposób miejsce to było oszołamiająco piękne. Podążaliśmy za przewodnikami przez korytarze i ozdobne łuki, w dół stromymi schodami do piwnicy i z powrotem w górę główną klatką schodową, by dotrzeć na sam szczyt budynku. Wspięliśmy się małymi i stromymi schodami, żeby obejrzeć poddasze. Obnażone belki przyszywały ciemność a z okien przebijały się białe promienie światła rozdzierające czerń. Było to naprawdę wyjątkowe miejsce. Dwa rzędy grabów tworzyły ścieżkę wiodącą do ogrodu, z którego po raz kolejny mogliśmy obejrzeć dom w całej okazałości, zanim udaliśmy się na kolację.

Czaplinek był spokojny, interesujący, bajkowy i piękny, a zarazem cudnie dziwaczny, ale ponad to wszystko, świetnie się tutaj bawiliśmy!

Zobaczcie inne wpisy i filmy z cyklu AżPoMorze - wycieczka Matta i Marcina!