W krainie lodu
Obudziliśmy się w lodowym raju. Nasza spokojna wyspa, dająca nam schronienie, wyglądała jeszcze piękniej niż wczoraj wieczorem. Srebrna, błyszcząca rosa pokryła trawę i odbijała blask wschodzącego słońca, gęsta mgła zawisła nad otaczającą nas wodą a jasne promienie świetlne wyglądały, jakby wyskakiwały spod ziemi, kierując się ku niebu. Możliwość obejrzenia tak majestatycznego obrazu wczesnym porankiem było jedyną swego rodzaju okazją.
Z delikatnym niepokojem prom przełamał spokój wody, kiedy my przedostawaliśmy się na stały ląd. Oszroniona droga wskazywała nam srebrną wstęgą, którędy mamy jechać. Celem naszej wyprawy był Złocieniec, gdzie mieliśmy doświadczyć najlepszego, co znajduje się na Pojezierzu na Pomorzu Zachodnim.
Po krótkiej jeździe przyjechaliśmy do ratusza miejskiego, gdzie zostaliśmy powitani przez licznych przedstawicieli, którzy przynieśli nam pączki i kawę! Mając wiele zaplanowane, nie marnowaliśmy ani chwili i poszliśmy prosto do kościoła, gdzie mieliśmy uzyskać specjalny wstęp na wieżę. Zakręcona klatka schodowa zbudowana była ze starych drewnianych desek, które zdawały się niebezpiecznie skrzeczeć pod naciskiem naszej wagi. Z podstawy wieży można dostrzec prawie sam szczyt, gdzie wisi ogromny dzwon, którego już się nie używa z powodu obaw przed wahnięciami tak ogromnej masy. Wspinając się, zahaczaliśmy o coraz to kolejne pajęczyny. Ostatnie piętro miało rozmiar nie większy niż przystanek autobusowy, jednak zdołało pomieścić naszą wycieczkę, nie mniej jednak wszyscy musieliśmy wczołgać się do wnętrza dzwonu.
No to jazda!
Z kościoła pojechaliśmy na tereny wiejskie, kierując się wąskimi dróżkami obsadzonymi z dwóch stron rzędami drzew, zanim nie dotarliśmy do oszałamiającego jeziora. Krystalicznie czysta woda ani nie drgnęła. Jezioro było tak spokojne, że można było zajrzeć do samego dna.
Motorówka, za którą kierowaliśmy się do jeziora, została powoli opuszczona za specjalnej przyczepy, na której się opierała. Ryby zaczęły wścibsko podpływać do nas, zaintrygowane tym dlaczego wchodzimy na ich teren. Całe jezioro było tylko dla nas, gdy pędziliśmy od wysepki do wysepki, okrążając przy okazji całe jezioro kilkukrotnie, zanim wróciliśmy, żeby przycumować do brzegu. Zostawiliśmy jednego z pasażerów na brzegu, żeby odciążyć łódkę, a tym samym zwiększyć prędkość (i zabawę)! Na zmianę z Marcinem popłynęliśmy motorówką, osiągając prędkość około 30 mil na godzinę [? 50 km/h ? przyp. tłum.] gwałtownie omijając mewy i skały.
Po spędzeniu pewnego czasu na powierzchni wody nadszedł czas, żeby zejść pod wodę, w czasie prywatnych zajęć z nurkowania z aparatem wodnym w Centrum Nurkowym „SHARK”. Idealna widoczność oraz bogactwo fauny morskiej zamieszkującej jezioro Siecino sprawiały, że było to idealne miejsce na nurkowanie.
Moment zawahania
Obaj z niecierpliwością oczekiwaliśmy przez prawie cały tydzień na te zajęcia. Podczas gdy ja nigdy wcześniej nie próbowałem nurkowania, Marcin już wcześniej miał na sobie cały ekwipunek, ale tylko w basenie. Woda była przeszywająco zimna, kiedy przedarła się przez nasze stroje piankowe.
Marcin poszedł pierwszy. Oglądałem, jak zanurza się pod powierzchnię wody, jak bąbelki powietrza od czasu do czasu wypływają na powierzchnię i ostatecznie jak po chwili jego głowa pojawiła się na powierzchni, a on sam wyraził swoje podekscytowanie. Byłem solidnie zdenerwowany. Zdarza mi się odczuwać klaustrofobię, a ponadto wizerunek noszenia ciężkiego sprzętu ściskającego całe ciało będąc pod wodą, nie za bardzo mi się podobał.
Wystarczyło kilka metrów, żeby upewnić się, że ten typ rozrywki to nie moja bajka. Chociaż bardzo chciałbym obejrzeć ryby oraz inne struktury na dnie jeziora, to klaustrofobia wzięła górę. Mimo wszystko to było świetne doświadczenie i czuję się niezmiernie szczęśliwy, że miałem możliwość spróbować nurkowania w tak pięknej scenerii.
Czas na ucztę
Po odwiedzeniu dworca kolejowego, który aktualnie spełnia funkcję hotelu, poszliśmy na obiad do lokalu Ryby Lubie ? hodowli ryb i restauracji, która podaje wyborne dania. Przeszedłem się między różnymi zbiornikami, robiąc zdjęcia i obserwując różne rodzaje ryb, zamieszkujące te mętne wody. Podano nam przepysznego pstrąga, a my upewniliśmy się, żeby nie zostawić nawet najmniejszego gryza.
Chmury spowiły niebo, kiedy ruszyliśmy, żeby odwiedzić Dworek Tradycja, czarującą szkołę gotowania, w Bełcznej. Dworek Tradycja, gdzie mieliśmy dzisiaj nocować, to zachwycająca posiadłość położona w pięknych ogrodach. Zostaliśmy powitani przez ogromnego, szczekającego psa, który przypominał bardziej niedźwiedzia polarnego, gdy zaparkowaliśmy przed bramą wjazdową. Wnętrze budynku udekorowane jest antycznymi meblami i elementami naturalnymi. Na przykład kuchnia jest pełna kwiatów, pszenicy, ziół, dziwnych słoików z ciekawym jedzeniem i butelek wypełnionych zagadkowymi mieszankami. Nina Szuba, właścicielka, jest autorką książki kucharskiej, opisującej tradycyjną kuchnię Pomorza Zachodniego. Podano nam wspaniałą kolację, z gulaszo-podobnym daniem głównym oraz surówką.
A teraz zmierzam w kierunku łóżka na długo wyczekiwany odpoczynek.