Kamień Country Club
Jest coś tak orzeźwiającego w porannym jacuzzi, że każdy będzie w stanie podołać nadchodzącym trudom dnia. Właśnie tak wyglądał mój poranek w luksusowym spa w Hotelu Trzy Wyspy, natomiast późniejsza wizyta w Kamień Country Club była jeszcze bardziej relaksująca.
Gdy opuściliśmy hotel około 10, pojechaliśmy na prom, którym przepłynęliśmy przez rzekę Świnę i ruszyliśmy w drogę do Country Clubu w Kamieniu Pomorskim. Byliśmy pod delikatną presją czasu, gdy zbliżaliśmy się do promu. Wyglądał on, jakby czekał specjalnie na nas, jednak puściliśmy się w wyścig po rampie i wcisnęliśmy się w wąską szczelinę z tyłu niczym w dramatycznej scenie filmu akcji.
Mieliśmy ubrać swoje najbardziej ekscentryczne spodnie i ćwiczyć dzisiaj swój zamach w grze w golfa. Spokojniejszy dzień był wyjątkowo miłą odmianą po tak aktywnym okresie. Chociaż wcześniej zetknąłem się z golfem tylko kilka razy, bardzo chciałem przynieść chwałę swojemu krajowi, grając dobrze.
Bliskie spotkania z golfem
Samochód jechał długimi, prostymi drogami osłoniętymi z dwóch stron alejami drzew, gdy my korzystaliśmy ze słonecznej pogody. Muzyka sączyła się z radia, okna były opuszczone, a malownicze polskie tereny uwodziły nas swoim pięknem. Pogoda była idealna do grania w golfa, więc i my byliśmy gotowi by wziąć udział w zażartej przyjaznej rywalizacji.
Po przyjechaniu do sielankowej lokalizacji zostaliśmy powitani widokiem nieskazitelnych terenów i zapraszającym domkiem klubowym. Poznaliśmy naszego gospodarza, Wojciecha Waśniewskiego, który przywitał nas uściskiem dłoni i uprzejmościami. Obecny trener w klubie golfowym, profesjonalisty golfista, który studiował wcześniej na kierunku stosowanego zarządzania w golfie na Uniwersytecie w Birmingham w Anglii, był bardziej niż odpowiednim nauczycielem dla mnie i Marcina. To czy będzie miał wystarczająco dużo cierpliwości mieliśmy dopiero sprawdzić!
Zaczęliśmy od trenowania zamachu na strzelnicy, uderzając piłeczkę za piłeczką, dopóki nie uzyskaliśmy pewnego stopnia powtarzalności. Byliśmy otoczeni przez profesjonalnie wyglądających golfistów, więc nasze zwyczajne stroje odzwierciedlały nasze tragiczne umiejętności i brak doświadczenia. Mimo wszystko z chęcią wypożyczyliśmy wózek golfowy i byliśmy gotowi na upokorzenie na rzeczywistym polu golfowym. Wspaniała pogoda tylko podkreślała piękno otoczenia, kusząc nas, by wyjść poza bezpieczną strefę strzelnicy. Podróżowaliśmy od dołka do dołka w elektrycznym buggy, który prowadziło się niczym go-kart pośród plątaniny drzew, jednocześnie oszczędzając nasze zmęczone nogi.
Pierwsza stacja poszła okropnie: nietrafione zamachy, piłeczki w krzakach oraz bardzo wysoka liczba uderzeń.
Drugi dołek był podobnie tragiczny. Pomyliłem swoją piłeczkę z tą należącą do jakiegoś starszego gentlemana, który następnie wyraził swoje rozgoryczenie po polsku do Marcina.
Podobna tendencja utrzymała się przez następne 9 dołków, z wyjątkiem dobrych (a raczej szczęśliwych) strzałów w międzyczasie. Trzeba przyznać, że nasz talent do golfa nie był główną atrakcją na polu tego poranka. Za to zdumiewające położenie przykryło wszystkie pozostałe kwestie i zwiększyło nasze zadowolenie z gry. Po drodze znaleźliśmy oszałamiające jezioro porośnięte sitowiem i gęste zagajniki drzew, które odbijały nasze nietrafione piłeczki, a gorące promienie słońca wynagrodziły nasze sportowe zaangażowanie.
Chociaż obaj nie wypadliśmy najlepiej w grze, świetnie bawiliśmy się przez cały poranek na polu golfowym.
Czas na przerwę
Wysiłek fizyczny sprawił, że zgłodnieliśmy, więc wróciliśmy do klubu na przepyszny żurek podany w chlebie i danie z kurczaka. Ucztowaliśmy na zewnątrz, na przyjemnym patio w towarzystwie odpoczywających golfistów szukających schronienia przed palącym słońcem. Zregenerowani chętnie wróciliśmy na pole golfowe, gdzie Wojciech miał dać nam lekcję i pokazać jak prawidłowo powinno się grać.
Poprosiliśmy, żeby pójść do najbardziej widowiskowego dołka i pojechaliśmy dalej w korowodzie do celu. Dostaliśmy wskazówki od Wojciecha, jak polepszyć naszą technikę, po czym on sam pokazał, jak powinno się grać. Jego piłeczka pokonała długi dystans, a przynajmniej o wiele większy niż nam się to wydawało możliwe, i usadowiła się ładnie na torze. Runda zakończyła się z dwoma zagubionymi piłeczkami i dwoma zranionymi ego, ale mimo wszystko niesamowicie było zobaczyć Wojciecha w akcji.
Ale Frajda!
Po dalszym treningu na strzelnicy i pojeżdżeniu po polu opuściliśmy Country Club i skierowaliśmy się do naszego noclegu w Ośrodku Frajda, umiejscowionego w pobliżu miejscowości Czarnocin położonej nad spokojnym jeziorem.
Oszałamiający główny budynek przypominający starodawny dom wiejski albo coś podobnego, był całkowicie pusty z powodu okresu poza sezonem. Standardowo jest tam wiele grup oraz odbywają się tam zajęcia dla najmłodszych na temat natury. Na pobliskiej łące wypasały się konie, owce swobodnie wędrowały po trawniku, a wąska ścieżka w pełnym dzików lesie zawiodła nas na polanę nad jeziorem, gdzie nasza gospodyni, Magda, zaprowadziła nas na oglądanie zachodu słońca.
Przyjechaliśmy w ostatniej chwili. Niebo zaczęło już powoli zrzucać niebieski płaszcz i przywdziało odcienie oranżu. Rozległa powierzchnia jeziora była domem dla bogatej rodziny ptaków, które uwijały się przy zachodzącym słońcu. Usiedliśmy na piaszczystym nabrzeżu, podziwiając krajobraz, robiąc zdjęcie za zdjęciem i podsumowując nasz całkowicie relaksujący dzień.
Gdy słońce znikało za horyzontem i opadał fioletowy welon, my podziwialiśmy najlepszy zachód całej wyprawy. Wróciliśmy następnie do kominka na pyszny posiłek we Frajdzie.